Jazz, sen i rzeczywistość
* * *
byłem u fotografa.. i byłem z nią.. byliśmy razem, zrobić moje zdjęcie. i bylismy w anglii.. bo ja rozmawiałem z panią fotograf po angielsku, ale w pewnym momencie zacząłem mówić po polsku i strasznie się zdziwiłem, że ona mnie rozumie, wiecej.. mowi do mnie po polsku.. zapytalem czemu tak jest, a ona powiedziala ze pracuje dla polakow, więc musi mowić po polsku.. powiedziała też ze zdjęcia będa za 6 godzin... pożegnalismy sie i wyszlismy od fotografa.. (fotograf był na ul. Ruskiej we Wrocku...) potem nie wiem czemu postanowilismy się rozdzielić... ja musiałem isć do domu. ona miała coś do załatwienia.. umówiliśmy sie na wpół do szóstej... u fotografa.. w domu rozmawiałem z mamą i nagle zrozumialem ze muszę iść, muszęe biec na spotkanie z nią inaczej się spóźnię.. spóźnię sięe i zgubię znów to co juz raz zgubiłem i odnalazłem.. mama powiedziała ze jest zaraz samolot do warszawy, a stamtąd do leeds.. postanowiłem lecieć.. a mama ze mną.. samolot w połowie drogi musiał awaryjnie lądować, na drodze dla samochodów.. strasznie się bałem, ale nikomu nic się nie stalo.. ale ja nie mogłem czekać aż naprawią samolot i polecimy dalej. wszyscy mowili takim spokojnym głosem... poczekaj, zaraz polecimy, zdązysz.. nic się nie stało, zdążysz.. gdzie się spieszysz... zdazysz........ja wiedziałem że nie i się strasznie denerwowałem.. w pewnym momencie pilot powiedział ze startujemy.. ucieszylem sie wszyscy wsiedlli na pokład samolotu i samolot startował.. leciałem slmolotem, ale takiego startu jeszcze nie przeżyłem nawet w śnie. samolot rozpędzal się po krętej drodze.. ale udało sie wystartował... po starcie jeden z pasażerów wyjął. nóż i zaczął się zachowywać agresywnie.. zaatakował.. ja jako jedyny odważny (to chyba cała moja głupota.. jej kwintesencja.. zawsze brać całe ryzyko na siebie.. nigdy nie stać z boku...) zacząłalem z nim walczyć i obezwladniłem go.. zabrałem nóż.. a potem dejavu.. on wyciżgnął drugi nóż i trzeci i czwtarty i cztery razy mu go zabierałem, cztery razy obezawladniałem... na koniec rzucił puszke z gazem łzawiącym w samolocie... wszyscy zaczęli się dusic, mówić jak on mógł.. jak on mógł... zrobić coś takiego..samolot znow zaczął lądować przymusowo..modliłem się modliłem sie by przeżyc, bym nie umarł znowu w moim snie choć ten jeden jedyny raz... ludzie nadal się dusili i mówili jak on mógł.. co to za człowiek... jak on mógł.. a ja stałem wyprostowany i prosiłem jeśli nie Boga, to kogokolwiek, wtedy to było nie ważne.. żebym nie zginał, w tym śnie, żebym miał szansę zdążyc... wylądował.. znów się nikomu nic nie stało.. wszyscy opuścili samolot i znów mowili, zdążysz.., nie przejmuj się.., zdążysz.., tu czas biegnie inaczej.. zdążysz.. ja nie mogłem czekać... zatrzymałem samochód wyrzuciłem z niego kierowcę (tak mi się wydaje bo samego faktu nie pamiętam, pamiętam jak już jechałem) i jechałem na spotkanie z tobą.. na spotkanie na ktore nie mogłem się spóźnić.. nie ważne że miałem do przebycia tysiące kilometrów, wiedziałem że zdążę, ale śpieszyłem się bardzo.. dojechałem na miejsce i nie miałem gdzie zaparkować.. porzuciłem samochod na ulicy i biegłem między autami stojącymi w korku biegłem bo wiedziałem że czas ucieka.. rzeczwiście czas biegł inaczej niż w rzeczywistosci.. tylko że czasem zwalniał, a czasem przyspieszał.. wbiegłem pod arkady i zobaczyłem ją czekająca na mnie. byla uśimechnięta.. stanąłem i patrzyłem, ona patrzyła na mnie.. i nagle coś się zmieniło, jej twarz posmutniała. ja nie wiedząc co się dzieje zaczałem biec.. a ona popatrzyła na siebie i....
...i zaczęła znikać.. po prostu znikać... nim dobiegłem na miejsce, zdazyłem jedynie chwycić jej cień, lekką poswiatę jaka po niej pozostała... upadłem. spojrzałem na zegarek... dochodziła 17.31... spóźniłem się.. znów się spóźniłem... znów zgubiłem to co juz raz zgubiłem i raz odnalazłem.. siedziałem tak na chodniku długo i nie wiem czy płakałem, ale przeklinałem wszystko i wszystkich, a przede wszystkim siebie... powinienem był isć z tobą zamiast wracac do domu... potem wsiadłem do auta i jechałem z powrotem.. tą sama droga.. i w pewnym momencie mijałem na drodze samolot... ten ktorym leciałem, ale ja mialem wrażenie że to się jeszcze nie zdarzyło... miałem uczucie że to sie dopiero wydarzy... że jak wrócę do domu to znów będę z nią i znów się rozstaniemy i znów nie zdążę.. to było jak ten wąż.. Wąż Uroboros.. ktory jest końcem i początkiem, który pożera własny ogon na znak tego że wszystko się powtórzy że nie ma od tego ucieczki..... wiedziałem że jestem skazany na ten pierscien tych samych wydarzeń, na to że już nigdy nie zdążę.. obudziłem się…
…obudziłem się i odebrałem SMSa że nie możesz być ze mną... nie chciałem wierzyc. chciałem się obudzić, ale ja już byłem przebudzony. ja już sie obudziłem z koszmarnego snu, obudziłem sie by życ w jeszcze gorszej rzeczywistości...
* * *
I teraz dzień ma się ku końcowi a ja od kilku dobrych godzin jestem znów z nią, oddzielony barierą ponad tysiąca kilometrów. Ale nie ma dla nas granic, tak mi sie wydaje. A nawet jeśli, jeśli się spóźniłem, to nie chce Jej całkowicie stracić. Nie chcę dostawać listów z jesnym tylko słowem. Nie chcę. Chcę byc blisko. Co jest całkiem sprzeczne jedno z drugim… eeeeeeh nieważne. Nie chce Jej całkowicie stracic. Boję się tego. Ja też wysłałem wczoraj SMSy możecie wierzyc lub nie, ale mowiłem w nich prawdę.